Strona główna » Aktualności » Adam Musiał: Wszystko zawdzięczam Wiśle

Adam Musiał: Wszystko zawdzięczam Wiśle

Data publikacji: 17-02-2008 17:28



Z pewnością do największych legend reprezentacji Polski i krakowskiej Wisły zaliczyć możemy Adama Musiała. Piłkarz z drużyny „Orłów Górskiego” przyznaje, że wszystko zawdzięcza Wiśle. To w tym klubie wszystko się zaczęło i najprawdopodobniej wszystko się zakończy.

Ten materiał ukazał się w czwartkowym, 51. numerze newslettera Białej Gwiazdy.

Mateusz Małek: Czy często ucieka Pan wspomnieniami do swojej kariery piłkarskiej?

Adam Musiał: Nie. W dzisiejszych czasach nie da się żyć historią. Cały czas musimy iść do przodu, przestawić się na myślenie o tym, co jest teraz. Historia została zapisana, a życie toczy się dalej.

Gdy zdarzy się Panu wspominać, to do jakich chwil najczęściej Pan wraca?
Każdy mecz ma swoją historię. Począwszy od gry w trampkarzach, przez juniorów, młodzieżówkę, aż po mecze w najwyższej lidze i reprezentacji. Jest to dla mnie cały czas najważniejsze. Pan Bóg obdarzył mnie talentem, a ja starałem się go odpowiednio wykorzystać i myślę, że w miarę możliwości dokonałem tego.

W swojej piłkarskiej karierze występował Pan w klubach z Polski, Anglii i Stanów Zjednoczonych. Jak wspomina Pan pobyt w każdej z tych drużyn?
W Wiśle się wychowałem i w Wiśle najprawdopodobniej umrę. To jest klub, któremu wszystko zawdzięczam. Pomimo tego, że nie jestem czynnym zawodnikiem, nadal pracuję w tym klubie, żeby spłacić swój dług wdzięczności. Jeżeli chodzi o pozostałe kluby, to na pewno w Arce Gdynia była fajna atmosfera. Zostałem do niej wypożyczony z Wisły. Trafiłem tam za trenerem Jerzym Steckiwem, który wcześniej szkolił mnie w krakowskim klubie. Pamiętam sytuację, w której bolało mnie serce, ponieważ w Pucharze Polski Arka pokonała Wisłę w Lublinie. Cieszyłem się z tego zwycięstwa, ale sercem byłem przy Wiśle. W Anglii grałem w Hereford United w IV lidze. Było to bardzo fajne miasteczko, mniej więcej podobne do Wieliczki. Czułem się jak u siebie w domu. Jedną z zalet było to, że w mieście tym było bardzo dużo Polaków. W czasie wojny znajdowały się tam obozy polskich żołnierzy. Duża część naszych rodaków została w Hereford. Niestety przez to nie nauczyłem się języka, po prostu nie było takiej potrzeby. W banku był Polak, fryzjerem był Polak, rzeźnikiem był Polak, wiceprezesem w klubie był Polak, kościół w miasteczku też był polski. Nie potrzebowałem angielskiego, bo na każdym kroku miałem Polaka. W tym miasteczku urodził się mój młodszy syn Tomasz. Do Stanów Zjednoczonych bardziej wyjechałem „za chlebem”, a nie za piłką. Mieliśmy bardzo fajny zespół – Eagles Yankers Nowy Jork. Naszym bossem był Polak. Za to, że graliśmy w jego klubie dawał nam fajną pracę, dobrze płatną i lekką. Było nas bardzo dużo, m.in. Adam Nawałka, Henryk Szymanowski, Jan Surowiec. Tworzyliśmy taką krakowską mieszaninę z kolegami, którzy grali w Polish American Idols.

Jak w tamtych latach wyglądała kariera piłkarza, czy poza grą trzeba było pracować?
Gdy przyszedłem do Wisły, chodziłem do szkoły zawodowej. Trzy razy w tygodniu miałem szkołę i trzy razy w tygodniu praktykę. W momencie, gdy zdecydowałem się podpisać umowę z Wisłą, to trener Gracz powiedział, bym wybierał - albo piłka, albo szkoła. Praktyka była raz do południa, raz popołudniu i nie można było tego pogodzić z treningami. Musiałem zrezygnować ze szkoły i poświęcić się tylko piłce nożnej. Wówczas nie było żadnych kontraktów. Każdy z nas był zawieszony na jakimś etacie. Pamiętam, że byłem rymarzem, górnikiem, stolarzem. Chodziliśmy do pracy tylko raz w miesiącu, aby odebrać pieniądze. Później po zakończeniu służby wojskowej, podobnie jak większość kolegów mogłem przejść na etat milicjanta, gdzie zarabiałem więcej. Wisła była klubem milicyjnym i zawsze komendant wojewódzki milicji był prezesem klubu.

Nie żałuje Pan, że już dzisiaj nie może grać w piłkę?
Wtedy, gdy ja grałem, było bardzo cienko – dzisiaj są duże zarobki. Patrząc jednak z drugiej strony, pieniądze wszystkiego nie dają. Satysfakcja, że ludzie do dzisiejszego dnia mnie poznają, że wspominają tamtą Wisłę, tamtego Musiała - tego się za pieniądze nie kupi i to jest największą nagrodą dla sportowca. Ta pamięć tkwi w ludziach do dzisiaj. Bardzo często zdarza się też, że młodzi ludzie chcą się dowiedzieć, jak to było w tamtych czasach. Nie żałuję niczego.

Po ukończeniu kariery piłkarskiej został Pan trenerem. W 1991 roku został Pan wybrany najlepszym trenerem w plebiscycie „Piłki Nożnej”. Jak wspomina Pan ten okres?
Zawsze wymagałem od siebie i byłem wymagający wobec zawodników. Niestety, przychodziła nowa fala ludzi myślących w zupełnie innych kategoriach. Mnie jako trenerowi było ciężko się poddać i przestawić na inne tory. Między innymi dlatego zrezygnowałem z funkcji trenera. Poza tym całe życie byłem poza domem. Praca trenera to siedzenie na dynamicie. Jak jest dobrze, to będą cię stawiać na cokole, a jak jest źle, to będą cię za nogi ciągnąć przez cały rynek. Nie chciałem po raz kolejny rozłączać się z domem. Zdecydowałem, że zrezygnuję z tej funkcji.

Zasłynął Pan jako bardzo twardy zawodnik.
Właśnie dlatego zawsze miałem za sobą kibiców. Cenili oni moją waleczność, nieustępliwość. Między fanami kroczyła plotka, że Adama piłka może przejść, ale zawodnik nigdy. Jednym z mniej przyjemnych incydentów było to, że uderzyłem zawodnika. Takie zachowanie nie przystoi na reprezentanta. Nie zrobiłem tego od siebie, tylko w obronie kolegi. Jeden z Belgów przejechał mu korkami po żebrach i zrobił 20 centymetrową szramę na ciele. W momencie kiedy podbiegłem do faulującego, on nadepnął mi korkiem na nogę i nie wytrzymałem. Popatrzyłem gdzie jest sędzia główny i uderzyłem Belga w twarz. Odwróciłem się i zobaczyłem, że sędzia boczny trzymał uniesioną chorągiewkę. Nawet nie czekałem na decyzję arbitra głównego, tylko poszedłem do szatni. Z pewnością moimi największymi zaletami były ambicja i nieustępliwość w walce. Trener Górski mawiał: „Jak się boisz, to siedź w domu. Każdy jest takim samym człowiekiem, takim samym zjadaczem chleba. To są tacy sami ludzie, jak wy. Jeżeli się boicie, to nie ma sensu w ogóle sobie głowy zawracać. Do odważnych świat należy”. Tak byliśmy wychowywani.

Pamięta Pan, co kibice śpiewali, gdy Pan grał?
Tak, dużo było takich przyśpiewek. Między innymi pamiętam: „Śpiewa dzisiaj Polska cała nie ma ch… na Musiała”. Ogólnie atmosfera wokół mojej osoby była zawsze dobra.

Czym różni się kibicowanie dzisiaj od kibicowania kiedyś?
To jest ogromna różnica. Tak samo, jak w porównaniu piłki z moich lat i dzisiejszej gry. Na meczach bywało po 30 tysięcy ludzi. Nie było żadnego ogrodzenia, a kibice Wisły, Cracovii, Garbarni, Wawelu bawili się razem. Pili wódeczkę, pożyczali sobie kieliszki. Nigdy nie zdarzyło się, żeby butelka wpadła na płytę boiska, nie było żadnych zadym. Oczywiście zdarzało się, że dwóch się pokłóciło, ale załatwiali to tylko między sobą i nikt się nie wtrącał. Po meczach zostawało bardzo dużo butelek po alkoholu. Jeden z naszych kierowników wpadł na pomysł i zatrudniono firmę, która po meczach zbierała butelki, a za pieniądze uzyskane z ich sprzedaży wypłacane były premie.

Jak dzisiaj widzi Pan szanse Polski na Mistrzostwach Europy?
Kadra jest w budowie, zespół cały czas jest przygotowywany. Jak to mawiał mój wielki profesor, ojciec, trener, pan Górski: „Dopóki piłka w grze...”. Zawsze trzeba wierzyć. Największym sukcesem trenera Beenhakkera jest to, że dotarł do mentalności naszych zawodników i przekonał ich, że nie wolno się nikogo bać, że to są tacy sami ludzie. Nas uczono dokładnie tego samego. Dzisiaj widać to na boisku i w coraz lepszej grze naszej reprezentacji. Piłkarze są dowartościowani i stąd wyniki. Oczywiście bardzo ważne jest to, żeby zawodnik wierzył w to, co robi. Nie tylko trening i gra, ale również mentalność, to bardzo ważna sprawa w sporcie. Warto przypomnieć sobie czasy, kiedy inny wielki sportowiec – Adam Małysz, nasz ulubieniec, miał z tym problemy. Wtedy psycholog pomagał, trenował z nim i udało się go odblokować. Później Adam zaczął świetnie skakać.

Czego życzyłby Pan Wiśle i reprezentacji Polski?
Wszystkiego co najlepsze, oczywiście. Myślę, że w takiej sytuacji jak jesteśmy, to życzyć mistrzostwa to mało - ono jest nasze. Po prostu jak najlepszego startu w Pucharach. Już tyle lat się do nich przebijamy i zawsze coś stawało na przeszkodzie. Jeżeli chodzi o reprezentację, to sukcesem jest historyczny awans do Mistrzostw Europy, ale nie należy poprzestać na zadaniu jednego ciosu. Kazimierz Górski powtarzał: „Jeżeli trafisz raz, to idź za ciosem”. Właśnie tego życzę zarówno Polsce, jak i Wiśle – żeby cały czas zmierzały do przodu.

Dziękuję.
Dziękuję również.

Aby otrzymywać newsletter Białej Gwiazdy i móc czytać przygotowane przez nas materiały zanim ukażą się one na stronie internetowej, wystarczy zarejestrować się.

rozmawiał Mateusz Małek
Fot. Maks Michalczak
Biuro Prasowe Wisła Kraków SA



do góry strony