Strona główna » Wywiady » Musiał: Już mnie chcą wieszać, a ja jeszcze żyję

Musiał: Już mnie chcą wieszać, a ja jeszcze żyję

Data publikacji: 09-12-2011 12:27



Legendarny obrońca Białej Gwiazdy, Adam Musiał, znany jest nie tylko z niezwykłych umiejętności piłkarskich, szacunku, jakim darzą go kibice, ale także z żartów, które towarzyszyły jego karierze.

Fot. Maks Michalczak Fot. Maks Michalczak

Ten materiał ukazał się w 121. numerze Newslettera Wisły Kraków. Aby go zamawiać, wystarczy wypełnić formularz

Co Pan zapamiętał z czasów swojej gry, takie najmilsze wspomnienia, które snują się w pańskiej głowie?

Z tamtych czasów pozostało wiele fajnych wspomnień, np. jak sektor C, który kiedyś znajdował się w miejscu, gdzie obecnie jest trybuna wschodnia, śpiewał „Wisełka kochana jest niepokonana, bo ma w swym szeregu Musiała Adama”. Tego typu przyśpiewki były niezwykle miłe dla mnie.

Jaki jest Pana stosunek do swego rodzaju „hymnu” o Panu. Chodzi mi o piosenkę „Poszła do Adama...” i skąd ona się wzięła?
Andrzej Iwan przywiózł, przerobił i rozpropagował tę piosenkę wśród kibiców. Nauczył fanów słów, a przyśpiewka ta przyjęła się i była chętnie śpiewana przez zwolenników Wisły. Mój stosunek do tej piosenki jest niezwykle pozytywny, są to fajne sprawy, wszystko to powstawało w celu dobrej zabawy, bo sektor się bawił, a nie skandował nieprzyjemnych rzeczy, ani wyzwisk. Dla mnie śpiew jest radością, a na mecz przychodzi się po to, aby tej radości jak najwięcej zasmakować. Oczywiście to jest sport i nie na każde spotkanie człowiek wychodzi z uśmiechem na ustach.

Posiadał Pan jakiś piłkarski ideał? Kogoś, na kim się wzorował, od kogo się uczył?
Trafiłem do Wisły, gdzie miałem wspaniałych nauczycieli. Był to zespół, który posiadał żelazną defensywę, którą tworzyli Monica, Budka, Kawula i dostać się do drużyny przy takim personalnym zestawieniu, było bardzo ciężko. Mnie się udało podglądać starszych kolegów. Byli oni dla mnie profesorami, od których nauczyłem się więcej niż od trenerów. Trener potrafi wyrysować ustawienie, przesunięcia taktyczne, ale mecz jest wykładnikiem tego, czego na treningu piłkarz się nauczy. Doświadczenie starszych kolegów działało na mnie mobilizująco. Najważniejsze jest to, że miałem od kogo się uczyć.

Często zdarza się, że zawodnicy mają wyjątkowy sentyment do detali, bez których nie wychodzą na boisko, np. numer na koszulce. Czy miał pan podobne upodobania?
Tak. Mogę podać przykład taki, że na Mistrzostwach Świata w 1974 roku byłem zaskoczony niemile, gdyż przypadła mi koszulka z numerem 10. Myślałem wówczas, że mnie pokręci. Całe życie grałem z 4, to był mój numer. Okazało się, że pani sekretarka w PZPN wypisała listę zawodników jak leciało, z góry na dół i ja znalazłem się pod numerem 10. Musiałem wówczas grać z takim numerem, bo do FIFA przesłano już listę zawodników polskiej reprezentacji.

Skąd wziął się sentyment do czwórki?

W moich czasach była taka zasada, że prawy obrońca miał numer 2, stoper 3, a lewy obrońca 4. To były stałe numery i przedtem się tego trzymano. Do danej pozycji przypisany był konkretny numer. Mnie akurat przypadła 4, którą lubiłem, do której się przyzwyczaiłem i innego numeru nie chciałem.

Skąd wzięło się zainteresowanie piłką, z którą przez całe życie był Pan związany?
Mieszkałem przy szkole, obok której znajdowało się boisko szkolne. Tam cały dzień przesiadywałem. Nawet w czasie lekcji ustalaliśmy składy, a na przerwie rozgrywaliśmy mecze. Tam spędzałem mnóstwo czasu, większą część mojego życia. Nie mogłem zarywać lekcji dla piłki, ponieważ mama o wszystkim wiedziała. Można powiedzieć, że byłem jedną nogą w szkole, drugą w domu.

W latach, kiedy pan grał często wymyślano piłkarzom przezwiska. Zapadło panu w pamięć jakieś konkretne, które nadali Panu koledzy?

Przezwisk miałem sporo. Inaczej nazywali mnie sędziowie, inaczej koledzy z drużyny, a jeszcze inaczej w reprezentacji. Wtedy taka moda była, że używało się przydomków. Takie konkretne, które mogę przytoczyć, to „Płaczek”. Wzięło się to stąd, że będąc młodym piłkarzem, po przegranym meczu wracałem do domu z płaczem. Tam dostawałem dodatkowo baty za to, że się ślimaczę.

Tradycje sportowe oraz piłkarskie towarzyszą w dalszym ciągu pana rodzinie. Żona była siatkarką, synowie także zajęli się futbolem.
Maciek skończył studia trenerskie, jest trenerem z klasą mistrzowską. Aktualnie pracuje na uczelni w zakładzie piłki nożnej. Oprócz tego prowadzi zespół piłkarski w podkrakowskich Balicach, a także pracuje w Górniku Wieliczka, gdzie prowadzi grupę juniorów. Cieszy mnie, gdy słyszę słyszę pochwały na temat mojego drugiego syna. Fajnie jest, gdy ktoś mówi, że mój Tomek wyrasta na wielkiego sędziego. To jest miłe, bo wiem, że mu się układa, że dobrze sędziuje, awansuje z roku na rok. Zaczynał w szkółce piłkarskiej u trenera Chemicza, miał naprawdę papiery na grę, ale niestety plany się pokrzyżowały. Nie mógł uprawiać czynnie piłki, ale został przy sporcie, jest w czołówce polskich sędziów. Cieszy mnie to, że ma z tego satysfakcję i nie stracił kontaktu ze sportem. Muszę dodać, że sukcesy moich synów są wyłącznie ich zasługą. Niczego im nie ułatwiałem, gdyż uważam, że każdy jest kowalem swojego losu. Od młodości im wpajałem, że sami muszą dążyć do osiągnięcia celu i nie mogą liczyć na niczyją pomoc. Mam czyste ręce i sumienie, bo wiem, że sami wywalczyli sobie pozycje, na których teraz się znajdują.

Z kim najlepiej dogadywał się Pan na boisku i poza nim?

Wszyscy uważali mnie za duszę towarzystwa. Byłem lubiany nie tylko przez kibiców, ale i przez drużynę. Zawsze miałem pozytywny wpływ na kolegów. Również z tego względu, że byłem zadziorny i nieustępliwy, a koledzy nie chcieli być gorsi ode mnie i czasami nawet mocne słowa padały, jak widziałem, że któryś się obija. Nie wstydziłem się, nie miałem większych konfliktów w zespole i byłem akceptowany przez kolektyw. Piłka nożna jest grą zespołową i trzeba umieć się znaleźć w grupie ludzi nowych, począwszy od reprezentacji Krakowa juniorów, a kończąc na pierwszej reprezentacji Kazimierza Górskiego. Tam trochę ludzi się przewinęło i zawsze umiałem się znaleźć. Moim największym przyjacielem był świętej pamięci Stasiu Gonet. Zrodziło się to w czasie, gdy on grał w Metalu Tarnów, a ja w Górniku Wieliczka. Spotykaliśmy się na dworcu w Krakowie, gdy wyjeżdżaliśmy na spotkania reprezentacji Polski juniorów. Pewnego razu graliśmy  mecz ze Związkiem Radzieckim w Nowym Sączu, gdzie zjawili się działacze Wisły Kraków, którzy obserwowali moją grę. Po meczu kierownik drużyny poinformował mnie, że czekają na mnie przedstawiciele klubu z Krakowa, którzy przyjechali czarną Wołgą. Stasiu Gonet jak się o tym dowiedział, zaproponował, abyśmy go podrzucili do domu, gdyż będziemy jechać przez Tarnów. W samochodzie działacze dogadali się ze Staszkiem i on także został piłkarzem Wisły. Odtąd mieszkaliśmy zawsze razem w pokoju na obozach, byliśmy nierozłączną parą. Tutaj na Wiśle w baraczku on zajmował pierwszy pokój, ja ostatni. Większą część czasu wolnego spędzaliśmy razem. Staszek był moim wielkim przyjacielem i zawsze znajdowaliśmy wspólny język.

Czyli wszystkie żarty powstawały w głowach Adama Musiała i Staszka Goneta.
O tym, co wyprawialiśmy, można by było książkę napisać. Żałuję, że tego nie zrobiłem wcześniej, bo pamięć zawodzi, a powinienem przelać na papier wspomnienia dotyczące zabawnych zdarzeń. Na przykład, przyjmowaliśmy zawodników, którzy zgłaszali chęć gry w Wiśle. Poprosiliśmy o przyjście na trening w dniu następnym, przyniesienie ze sobą pozwolenia od matki, obrazka z komunii świętej oraz gromnicy. Na drugi dzień chłopak przychodził obładowany, taszcząc to wszystko w torbie. My robiliśmy mu „badania lekarskie”. Jeden z piłkarzy opierał się o słupek do dmuchania w spirometr, a kandydat cały czerwony o mało nie pękł z wysiłku. Braliśmy także takiego „delikwenta” na boisko, gdzie było największe błoto i kazaliśmy mu szczupakiem dobijać do bramki pięciokilową piłkę lekarską. To była zabawa.
Graliśmy  kiedyś mecz w Katowicach, gdzie w hotelu mieszkali także hokeiści z Nowego Targu. Staszek siedział na dole w recepcji i spisywał numery pokoi hokeistów oraz ich nazwiska. Po powrocie do pokoju zwołaliśmy całą naszą drużynę i Staszek rozpoczął wydzwanianie do pokoi hokeistów. Przekazywał informację, że dany zawodnik ma na linii rozmowę z Nowego Targu i musi zjechać na dół do kabiny numer trzy. Hokeista zjawiał się na dole i szukał kabiny numer trzy, która w ogóle nie istniała. W drodze do windy spotykał kolegę, który podobnie jak on udawał się do kabiny numer trzy. W ten sposób ściągnęliśmy na fikcyjną rozmowę całą drużynę.

Jak odnosi się Pan do faktu, iż jest Pan kolejną „Legendą Białej Gwiazdy powracającą na stadion przy Reymonta” oraz jakie uczucia towarzyszą temu wydarzeniu?
Jestem troszkę zaniepokojony, bo już mnie chcą wieszać, a ja jeszcze żyję (śmiech). Dziwne to uczucie, gdyż w dalszym ciągu chodzę po bożym świecie, ale mówiąc poważnie, cieszę się, że pamiętają o mnie ludzie, z czym spotykam się na co dzień. To, że kibice, działacze nas doceniają, do dzisiejszego dnia poznają na ulicy, kłaniają się i wspominają, to tego za żadne pieniądze się nie kupi. My graliśmy wtedy, można powiedzieć, za czapkę gruszek, ale ta pamięć i szacunek są niezastąpione. Taka jest różnica między okresem, w którym graliśmy my wtedy, a tym, co jest dzisiaj. Ale czas się zmienia i nie można mieć do nikogo pretensji, takie są wymogi chwili, nie ma co się dziwić i nie ma co zazdrościć. Ja mam satysfakcję, że żyłem i grałem w tamtym czasach.

K. Kawula
Biuro Prasowe Wisły Kraków SA



do góry strony